się coraz rzadsze, bardziej przezroczyste, tracił na wadze, trzeba było przywiązywać mu do nóg ciężarki. Któregoś lipcowego dnia po prostu nie znaleziono go na ulubionym krześle w polu, w szklarni ani w łóżku. Zostały tylko te ciężarki. <br>Dla nas jednak nic się nie zmieniło. Szklarnie stały nadal, błądziliśmy w tropikalnym żarze wśród roślinnego gąszczu, splątanych łodyg i szorstkich liści, przesiąknięci zapachem naci i nawozu. Wieczorami, zmęczeni światłem, intensywnością barw, układaliśmy się na największym piecu kotłowniczym i zasypialiśmy, wpatrzeni przez zamglone szyby w ciemniejące niebo, tak jednostajne wobec zapamiętanych obrazów. <br>Wróciłem do kuchni, żeby napić się zimnej wody. Znów wyjrzałem przez okno