ozwał się żaden pomruk z nieba, miasto nie zamarło. Żadnego odpowiedniego do sytuacji komentarza. Wprost przeciwnie, wypogodziło się. Chmury wschodnie zapadły w przedpołudniowy letarg. Upodobniły się do śpiących więźniów, których budził niespokojny sen. Podrywały się co chwila i wyrzucały przed siebie ręce, kreśląc niebo zygzakami białych palców, po czym znowu zasypiały. Co to jednak miało wspólnego z Zygmuntem? Nic. Przecież drzewa szumiały zwyczajnie w serpentynach morelowego światła, ludzie jak zwykle spieszyli się do pracy, autobusy przystawały, parskając, na przystankach. Smętnych kirów nie będzie i żalu żadnego też nie, gdyż i sam Zygmunt, zmiąwszy kilka przekleństw pod adresem Dziadka, poczuł się o