chwili stanowczo. - Nie stało się nic złego. <br>Nasunął głębiej kapelusz, znowu zapadł w siebie. Marta stała onieśmielona, zanim nie znikł w ulicy. Nie uspokoiły jej słowa ojca, przeciwnie, utwierdziły w poczuciu, że dzień, który właśnie <orig>mierzchnął</>, nie był dniem powszednim. <br>Spory kawałek drogi od siebie do matki umyślnie szła piechotą, żeby wzburzenie wywołane przez niezwykły obiad opadło i rozmowa, tak osobliwie zaczęta, mogła toczyć się dalej w nastroju pogodnym. Aczkolwiek Róża zapowiedziała "własne sprawy", Marta, nawykła do nieobliczalności matczynej, robiła rachunek sumienia, aby nie dać się zaskoczyć wymówkom. Przebiegając pamięcią tych lat dwanaście, od dnia pierwszej lekcji śpiewu, w ciągu których