na dnie, niczym ciemną śniedź, snuły pewność, że są małymi sarkofagami. Liselotte Peltz filcową szmatką polerowała grzbiet garnuszka do kawy, który nocą śnił, że jest naczyniem śmierci. Lichtarze i <orig>odblaśnice</> przykute wysoko na ścianie w Dworze Artusa udawały radość lśnienia, jeszcze puszyły się iglicami świec, ale już w ich karbunkułowych złoceniach kryła się żarliwa pewność, że kiedy nadejdzie czas, stopią się w ogniu w grube sople stygnącej miedzi. Siedmioramienne świeczniki z synagogi przy Karrenwall, drżąc płomykami w godzinę szabasu, już pochylały się swoim srebrnym połyskiem w stronę Erfurtu, by ozdobić szlachetnym metalem paradną szablę <name type="person">sturmbannführera Greutze</>. Któż z nas w letnie