za grdykę, a tamten - za łystę.<br>Czmur nagli do ucieczki swe nogi bieżyste.<br>Już szkarłatną rzadź bytu wyplunął na jary -<br>I zmalał - i sprzyziemniał, jak właśnie kret szary.<br>Lecz - gdy w oczach mu leśna pomętniała knieja,<br>A Macieja odróżnić nie mógł od Macieja -<br>Zaklął siebie słów mgliskiem - i tak zaczął znikać,<br>By ciałem do niebytu, znikając, nawykać...<br>Trudno stwierdzić, czy umarł, czy wpełzł na kształt gadu<br>W nicość pełną kryjówek... Dość, że znikł bez śladu.<br>Znikł do cna i do ista, jakby go nie było -<br>Tylko w słońcu zapachło - miętą i mogiłą...<br>Ptak zaćwierkał z gałęzi na zniknione ciało,<br>I coś