sinych jagodach,<br> umarli, znajomi, kochani...<br> Idą ku mnie tylko po szelestach<br> między wichry zdyszane wplątani:<br> to tu? Ach, cóż za pogoda...<br> Od szronów - brwi aż siwe,<br> młode rzęsy dziwnie ociężałe...<br> I głaszczę ich, choć wiem, że nieżywi...<br><br> Znajomi... ci, których kochałam...<br>- Przestań, na miłość Boską, Haniu!<br> Dziewczyna chyba nie dosłyszała. Była jak w transie, nieobecna. Na ustach zacięty, twardy grymas, obca, jakby groźna, ciągnęła, musiała właśnie tak:<br> Jaś, co spalił się wraz z samolotem,<br> I Kazio, co zginął potem,<br> Pawełek oceanem przykryty,<br> Tadzio, zastrzelony przez bandytów...<br> - Dość! - Marta położyła otwartą dłoń na ustach Hani.<br> Ta zbudziła się jakby, rozejrzała i czemuś