I dłonią, jak spiżowym dąsów poskramiakiem,<br> Zmusza pierś do układów z miłości straszakiem.<br><br>A w kawiarni Kolektyw ze złotym zegarkiem,<br>We fraku, posmutniałym od niezgody z karkiem,<br>Z burżujką, co się pudrem w pusty zaświat śnieży,<br>Tańczy tango dlatego, że mu się należy.<br><br> Pan minister na balu w gronie dziennikarzy,<br> Dbając, by w własnej twarzy było mu do twarzy,<br> Z uśmiechem, który pilnie przygotował w domu,<br> Twierdzi, że... nie odbiera nadziei nikomu.<br><br>Po smugach od latarni i po srebrnym błocie,<br>Ślubując śpiewną grdykę społecznej zgryzocie,<br>Poeta, na arytmię dwojga skrzydeł chory,<br>Kroczy w poszukiwaniu znikłej metafory.<br><br> Słowo się nie spokrewnia z