stukałem dalej obcasami, ale rzucałem coraz ciszej "Podchorąży Piszczyk", a uśmiech ściął mi się na ustach. Czułem bez przerwy wzrok tamtego i widziałem jego surową, mocną twarz. Nagle uświadomiłem sobie, że za chwilę nastąpi katastrofa i że znowu, jak kiedyś na placu Piłsudskiego, nie mogę nic zrobić, żeby jej uniknąć. Drętwy ze strachu czekałem, aż to się stanie. Wreszcie podszedł do mnie. Wyciągnąłem rękę. Musiało coś być w moim zachowaniu, co go upewniło w podejrzeniach, bo uśmiechnął się pogardliwie.<br>- Pan podchorąży przecież z Zegrza - powiedział.<br>- Tak - odparłem cicho.<br>- Z drugiego rocznika?<br>- Tak - odparłem. Wiedziałem dobrze, że moje naramienniki głoszą to ponad