ciesielskie topory, a Lońka niósł na plecach piłę jak srebrną kuszę. Krok ich był chwiejny, co chwila zbaczali ze ścieżki obok drogi, wpadając w kopkie i głębokie koleiny. Wracali do domu z roboty. Lońka, spostrzegłszy kolegów na szczycie wzgórza zwanego "Koliserce", wzniósł dłoń do góry i pozdrowił ich przeciągłym okrzykiem:<br>- Ech, wy pany, jebi waszu mać! Potem zatoczył się, siadł na moment niezdarnie pośrodku drogi. Później ruszył śladem ojca. Nie dochodząc kępy krzaków zwieszających się nad traktem, podniósł jeszcze raz ręce do góry, zadarł głowę i krzyknął w niebo:<br>- Nie żiźń, no malina! Skryły ich obu zarośla jak zielony wrzątek. Bocian