kilka, niczym stadko płochliwych antylop: wystraszone osobowe... <br>- Ja...ty...on...ona...my...wy...oni... Koniec. Wyczerpały się równie szybko, jak się ukazały i znikły za następną wydmą. <br>- Dalej! - padła gniewna i już zniecierpliwiona komenda. I znów pustka, a potem jeszcze małe stadko, dzierżawczych tym razem: <br>- Mój... twój...swój...moja...twoja... Kiedy i ich zabrakło, wiedziałem, że już nic się nie pojawi i moja pustynia stała się obszarem niepodzielnego strachu, zwłaszcza że ojciec wziął z biurka, przy którym ślęczałem, liniał i zaczął obracać go nerwowo w palcach. W tej chwili, jakby wiedziona intuicją, do pokoju weszła macocha, przynosząc mi filiżankę czekolady i