ręką. Gniade szły szparko, któryś zarżał. Grabie odwracały pokos, jakby wznosiły go aż pod księżyc. Spadały w dół próżne, głodne, wciąż niesyte. Dziewczyny jakieś, nie sposób w mroku rozeznać po imieniu, uwijały się przy wiązaniu. Rżysko zapełniły mendle, każdy z nich kładł po ziemi długi cień. Oto już druga żniwiarka. Koszą na sąsiedniej działce, czyjej to? Rano stał tu jeszcze patyk przewiązany czerwoną krajką. Upadł. Świtaniem pewno się znajdzie, właściciel postawi go na powrót. Czy aby w tym miejscu, czy nie ujmie zagonka? Niech ta. Jutro będą się użerać o ów zagon, zaklinać Bożym Słowem, że własny, że tak ma być