w żarze, cofnął palce, bał się, że ich lepki ciężar parzy i dokucza.<br><br> W Bangalur wbili się w ciżbę aut i tłumy rowerzystów. Ogrody drzemały, kurz przygasił lakierowane liście, tylko białe ściany willowych dzielnic krzyczały w słońcu. Nie chciało im się jeść, wypili kawę mocną i słodką, gotowaną z mlekiem. Sprzedawca ją studził przelewając z wysoka wąziutką strugą, jakby żonglując miedzianymi naczyniami, rozciągał kleiste nici. Na nocleg było jeszcze za wcześnie, sprawdzali trasę na mapie, gwar miasta męczył, nawiewały kisnące odory śmietników, smażonych tłuszczów, słodkawą woń odchodów, zdecydowali, że trzeba jechać dalej, kierunek Haidarabad. Wiedział, że noc ich złapie w górach