to tego, jakim czaruje końska uprząż. Wartownik podniósł wolną rękę i pozdrowił. Róża na ten gest uśmiechnęła się, Jassmont zakasłał, chyba dzisiaj nie strzeli nam w plecy. <br>Ponad gontami posterunku zawisła mlecznoołowiana mgła, jak w pralni parowej, efekt spalania kiepskiego koksu. Przeszli, znowu trzasnęły drzwi, wartownik powrócił do ciepłego pomieszczenia. <br>Z rana Jassmont, chuchając na szybę, prorokował: - Będzie z piętnaście gradusów - raczej do siebie, bo uważał, że Róża jeszcze śpi. Mylił się. Otworzyła oczy w tym oświetleniu - szaroturkusowym, nieco metalicznym. Ze świeżym zainteresowaniem wpatrzyła się w niezapylony mrozem wychuchany skrawek okna, złudnie wydawało się, że zimniejszy niż reszta. Przeciągnęła się jak Spinoza