jest na tym samym stopniu prawdopodobieństwa. Kogoż mi ona, u diabła, przypomina? Ciągle nie mogę tego podobieństwa odnaleźć, choć wydaje mi się tak bliskie.<br>W czasie obiadu odczuwam już wkoło siebie szczególną atmosferę, jaka wytwarza się zazwyczaj wkoło osoby mającej odegrać w czymś główną rolę. Jest to pokrewne atmosferze imienin: balansowanie między przyjemnością egocentracji a zażenowaniem z tego powodu. Ludzie uśmiechają się do mnie, przesyłają pozdrowienia ręką, a Mac i Vilbert patrzą na mnie troskliwie, śledząc każdy kęs, który niosę do ust, jakby się bali, żebym się nie udławił. Po obiedzie nastrój imieninowy wzmaga się, nie jest to już właściwie nastrój