wierzył niezupełnie, odciągając chwilę cudownej obietnicy spełnienia. A taka hamująca powolność pobudzała niecierpliwiąc serce, jak pobudza oszałamiający narkotyk. A i on, mój jedyny, przyjaciel życia, powiernik i wychowawca, już dążył mi na spotkanie. Materializując się wyłaniał się z wonnych kredensowych mroków w swoim skromnym siedemnastowiecznym stroju. Na czerni aksamitnej kurtki biel wyłożonego kołnierza, z rzuconą na nim aksamitną brodą, która jedyna w powściągliwych rysach twarzy nie potrafiła ukryć gniewu, rozterki czy, jak teraz, uśmiechu radości. Już spostrzegł mnie na dole. Z szerokiego rękawa <page nr=7> doktorskiej togi wysuwa się na przywitanie mała sucha dłoń. Wymieniamy nasze dawne, ciche: Witaj, chłopcze! Witaj, Galileuszu! Z