obrzeża przenikał swojski odór chlewu, stodół, kredensu i piwnicy. Wokół furmanek wrzało, handlowano, poprawiano uprząż. Przekrzykiwano się, szturchano, poklepywano po plecach, pito bimber. Dla fasonu taki gospodarz opierał nogę o koło wozu, rozpinał koszulę, kożuch rzucał na furę, "gorąc człowieka bierze", szeroka pierś falowała, jak zboże targane wichurą przed letnią burzą. Czupurnie mrużył oczy, a co, nie wolno mi? Jakby wykrzykiwał: patrzcie, ludzie, jakim ważny. Wolno mi, no nie! Jak mi kto w drogę wejdzie, to w łeb go dla porządku palnę. Podziwiała go chmara dzieciaków, przejęta, piskliwie powtarzając: daj pan dychę, gospodarzu. Jak sobie podpił, dawał. Obok trzej grali w