drzewa. Mijają minuty, trudno powiedzieć ile. Potem dowiemy się, że zjazd całego konwoju zajął niecałe pół godziny. Dwa, może dwa i pół kilometra. Nagle jadący przed nami zatrzymują się. Jeszcze nie bardzo wiemy, czy to naprawdę koniec, do momentu, kiedy za szybą pojawia się uśmiechnięta twarz Janki. Gwałtownie opada napięcie, całujemy się przez otwarte okno, potem już razem liczymy przyjeżdżające samochody. A więc są wszyscy, nikt nie został. Euforia, nikt w tej chwili nie myśli o czekającym nas powrocie. Resztę nocy spędzamy przed szpitalem w Hrasnicy, na przedmieściach Sarajewa. Krajobraz księżycowy: domy albo zupełnie zrujnowane, albo ostro poprute kulami, niemal we wszystkich