w jakiś miękki, obły owoc, z którego wyzwala się w strasznych konwulsjach biały robak. Musiałby spełnić natychmiast tajemne żądanie, bo wiedział przecież, że robak będzie szukał schronienia w jego ustach. Bierze więc ołówek, przyciska do białej jak prześcieradło kartki papieru i słucha go, tego, co bezustannie mówi i mówi, i ciągnie się czarna linia, jak czarna smolista krew, i wylewa się chorobliwa metafizyka. U końca tej<br> <page nr=58><br> rozpalonej męki czeka jakiś okropny termin. Wtedy do lśniącej kuli zbliży się cienkie sterczące ostrze i wszystko pryśnie. Cała wydumana i wykołysana w głowie przyszłość artysty, twórcy nazwanych już w głowie, eksplodujących, przenicowujących cały świat dzieł