otworzyste wkroczyli pastwisko,<br>Wnet w rozniecone dla własnej zabawy,<br>Bezpożyteczne na pozór ognisko,<br>Co niewidzialnym pod słońcem płomieniem<br>Drgało, za każdym widoczniejąc drgnieniem,<br>Kładłem żołędzie i wiśniowe liście,<br>Ażeby skwiercząc, dymiło się wonniej.<br><br>O, jakże kwiatom bywało przejrzyście<br>W mych oczach, gdzie się odbiły przestronniej,<br>Niźli w tej wodzie, co ciekła strumykiem<br>Przez nasze palce, gdyśmy w niej maczali<br>Chleb, w kostki tępym krajany kozikiem!<br>Tak spożywałem go: ze wzrokiem w dali,<br>Jakby na zawsze utkwionym - odruchem<br>Warg swych zajęty, wsłuchany półuchem<br>W chrapliwe, senne i parne oddechy<br>Krów, co mozolnie przeżuwały zioła,<br>Tej ociężałej doznając uciechy,<br>Która im każe nie