wydawało się, że jako tako wszyscy są zaszeregowani, a godziny nauki ustalone, zakłębiło się w izbie. Wtłoczyły się do niej kobiety, podniecone, wrzaskliwe, sekundowali im mężowie. Nawet Marta, która z racji znajomości zawartej wcześniej z maleńskimi w kancelarii pomagała Hani, nie mogła się rozeznać pośród licznych twarzy. Było duszno, podłoga cuchnęła czymś podobnym do karbolu, odzież parowała wilgocią, dymiło z pieca. Przybyli wnieśli ze sobą jakieś im tylko wiadome obawy, prawie bunt. Hania bezradnie spojrzała na Martę, obejrzała się na sołtysa.<br>- O co chodzi? - spytała trwożnie.<br>- To ma być szkoła? Ławki są jak trza i tablica, choć licha. Toć szkoła portrety