woni, szmerów, oddechów, smug potu, przenikających się spojrzeń. Już dawniej bywało tak między nimi. Od białej zimy, przez zieloną wiosnę, płowe lato do rdzawej jesieni, ale wówczas byli bardzo młodzi. Bez słowa, zgodną, poprowadził na górę.<br><br>Rozsunął kotarę, przeraźliwe czyste powietrze zagarnęło go, posiekało cienie. W jednej sekundzie wyszliśmy z czarnego boru na jasną polanę - pomyślał słowami z tandetnej literatury, ale jakoś to mu się spodobało, to oddawało wrażenie. Wkładał bonżurkę niezgrabnie, jak na bałwana. Pochylił głowę i sycił oczy porankiem. Jednak był niewielki mrozik, jeden stopień, pół, bo wyszlachetniał śnieg zalegający pomiędzy świerkami w ogrodzie naprzeciwko. Ostro odcinał się od szarych