poleciała... odwracałem wtedy oczy, patrzyłem na rośliny, które tak bujnie i tak wdzięcznie rosły w mamy ogrodzie... rzodkiewki i kalarepy... marchewki i te większe pojedyncze okazy, które znałem prawie każdy z osobna... stacja meteorologiczna, słup wiatromierza... tam, w tym dziwnym białym domku na czterech nogach, gdzie w środku termometry wskazywały dokładną temperaturę dzisiejszego dnia, szukałem schronienia... tam było coś wymiernego, jakaś pewność - w tym nagłym strasznym stanie nieważności i bezegzystencji... A to, dokąd jeździł ojciec, też było dalekie i nieokreślone. Z lękiem myślałem o dniu, kiedy trzeba się będzie tam przeprowadzić. "Nigdy, nigdy tam nie zamieszkam", zarzekała się mama. A ten