przy swoim stole. Rozkładałem notatki, wyjmowałem z kieszeni lupę, którą sobie <page nr=97> pożyczyłem od Campillich, i zgłaszałem się w małej salce przy katalogach, gdzie wydawano zapotrzebowane z archiwów materiały. Z tym szło nie najlepiej. Cztery dokumenty przebadane, z których zrezygnowałem, powróciły do mnie. Następne, o które prosiłem, dostarczano mi kapaniną. Na domiar nic z nich nowego nie dało się wycisnąć. Wciąż na pieczęciach, lepiej czy gorzej zachowanych, postaci patronów Roty, a więc żaden rarytas. W duchu niecierpliwiłem się. Oczywiście nie była to pretensja ani do dokumentów, ani do tych prastarych pieczęci, że nie przynoszą nic ciekawego, ani do pracy naukowej, że się