blaszanym skrawku dachu. Gałąź czochrała się monotonnie o szybę. Znów zegar wybił jakąś godzinę. Na suficie, spośród słojów drzewa sosnowego i zacieków, powstawał zarys jakiegoś zwierza ogromnego, plątanina ciemnych linii przemieniała się nagle w twarz z ustami rozwartymi, a potem w oko przerażające, zroszone krwią. Po ścianach jak deszcz spływał duszny lęk, rozlewał się kałużą na podłodze, podnosił się falą spienioną, aż obejmował łóżko. Zatapiał piersi zziębnięte i mokre od lęku. Polek uniósł się na łokciach, z wielkim trudem siadł, spuszczając nogi na ziemię. Chwilę czekał, aż ustanie zawrót głowy. Spróbował stanąć na nogi. Upadł bezwładnie w poprzek łóżka. Natychmiast zjawiła