małym miasteczku, gdzie mieszkali wówczas moi rodzice. Naszym profesorem gimnastyki w szkole był junacki osobnik, który jednocześnie piastował godność naczelnika straży ogniowej. Otóż właśnie kiedyś, gdy fikaliśmy w najlepsze koziołki na trapezach, a nauczyciel wrzeszczał: "Fikasz, smyku jeden, jak żaba" - z wieży strażackiej zatrąbiono na alarm. <br>Nasz gimnastyk porwał się dziarsko, wrzasnął: "Żebyście się nie ważyli pchać do ognia, i dla przypieczętowania zakazu zamknął nas na klucz, a sam poleciał na stanowisko. <br>Postaw się tylko, Henrysiu, w naszym położeniu! Czternastu kandydatów na bohaterów pod kluczem w pokoju, gdy tymczasem całe miasto pędzi do pożaru, po ulicach dudni straż ogniowa i dzwon