dole jak wielki kamień, że on, Polek, znalazł się na skraju lasu, który wiódł do Górnych Młynów. Machinalnie uniósł ramię podrapane przez maliny, skąsane przez rzeżuchy. Ssał je patrząc w stronę willi okrytej runem winogradu. Później opuścił ręce i zachrypłym głosem krzyknął:<br>- Do widzenia, Wisiu! Nic mu nie odpowiedziało, nawet echo. Poczuł więc nagłą rozpacz i potrzebę sprowokowania losu.<br>- Żegnaj, Wisiu! Tak zawołał i z gorzką świadomością dokonania nieodwracalnego pobiegł brzegiem lasu. W mieście, pomiędzy gąszczem krzyży katolickich i prawosławnych, krzyży płonących teraz jak suche sosnowe drzewo, odezwał się powolny głos dzwonu cerkiewnego. Pędził w zapamiętaniu, roztrącając krzaki, przeskakując kopce i