wtedy, we Lwowie, po tragicznej śmierci prokuratora, pana K.), bo chociaż nie słyszałem dźwięku tarczy słonecznej i gwaru miejskiego tłumu, tam, na północy, na skutej mrozem ziemi, którą trzeba było ryć kilofami, by wygrzebać dół dla umarłych, słyszałem krzyk dusz opuszczających ciała, a były to ciała pobratymców Jakuba, umierających z głodu, chłodu, wycieńczenia pracą nad siły przy wyrębie lasu i od podstępnych chorób, które - samymi tylko rękoma - usiłowała poskramiać moja piękna mama, wówczas już gławwracz, naczelny lekarz, pozbawiony najprostszych choćby leków, szczepionek i witamin, ale mający wiarę, że uda się jej przynajmniej kilku uzdrowić, wskrzesić tą wiarą i modlitwą, bo nic