do góry, opuścił... Zgarbiony, odszedł do okna. Po drodze jeszcze szepnął: <br>- Wiele zrozumiałem dziś rano. <br>Róża płakała. Rude październikowe słońce spływało coraz niżej po dachach, szyby trzeciego piętra naprzeciwko lśniły jak latarnie, dzień posuwał się ku końcowi z patosem, który dostrzegały tylko gołębie. Przejęte, podniecone, tłoczyły się na gzymsie kamienicy, gruchały i patrzyły w zachód pytającym wzrokiem. Adam utarł nos. Róża zbliżyła się, dotknęła jego ramienia. <br>- Adam przebacz... Mnie serce kraje się, kiedy myślę o twoim życiu. Ale pomyśl ty także o moim. Mówisz: nie potrafiłeś nienawidzić. Ależ to właśnie szczęście twoje wielkie! Czy zastanowiłeś się kiedy, jak mnie ciężko, jak