biełomorkanała w ustach, władca ziła wyprowadza maszynę w kierunku bramy jenisejskiego browaru. Już niemal osiąga cel podróży, gdy koła stają w miejscu na nieznoszące sprzeciwu: Kuda jedziosz, jobanyj! Zderzak wyhamowuje na piersi ponadstukilowego monstrum w szarym waciaku i ubłoconych walonkach. <br>Kobieta-cerber strzegąca wjazdu do browaru, nie przerywając połajanki, rozpoczyna inspekcję. Wielopiętrowy bluzg wylewa się z ust, świecących, jak Moskwa baniami cerkwi, złotymi i srebrnymi zębami. Monstrum zagląda do baniaka cysterny, pod podwozie i do szoferki. Kierowca, przed chwilą pan naszego życia i śmierci, zmalał do rozmiarów niedopałka swego biełomorkanała. Czeka pokornie, aż wyczerpie się piekielna energia. W końcu pada upragnione