Henrysia oparła się o pień dębowy. Cała krew odpływa z serca - gdzieś w ziemię - ręce robią się bezsilne, uginają się nogi! To jest przecież pewne, że ojciec dobrowolnie by jej nie opuścił, nie zostawił tu samej! Minęło sześć godzin - jeśli dotychczas nie wrócił, to znaczy, coś mu się stało. <br>- Boże, jakaż ja jestem głupia - krzyknęła nagle, załamując ręce - może to jeszcze nie dziewiąta, przecież się nie znam tak dobrze na słońcu! <br>Tam niedaleko na polu żytnim ujrzała kilkoro ludzi; posuwali się wolno naprzód, kłoniąc się ziemi żniwnym ruchem. <br>Henrysia popędziła ku żeńcom, nie czując zmęczenia. <br>- Czy... czy... przepraszam, która godzina? - zapytała