zachodem słońca, trzymając rumpel w jednej, a strzępy przemoczonej mapy w drugiej garści, mijam betonowy cypel z lotniskiem helikopterów, potem niski falochron, przez który fale przechodzą jak dzieciarnia przez płot sadu. Potem manewrując, pod samym tylko grotem, wśród boi i jachtów (dobra robota), dobijam do pomostu. Cóż za ulga i jakież zacisze. Rozglądam się wokół - dotąd zajęty byłem absolutnie manewrowaniem, gdy nagle dobiega mnie głos:<br> - A zezwolenie ty masz, żeby się tu zatrzymać?<br> Zaskoczony taką, bądź co bądź w cywilizowanym świecie niespotykaną odzywką, zauważam Billa. Zamazana anglosaska jego mać. Wściekły. Ostatecznie skurwysyn widzi, że przyszedłem sam, że jestem zlany kompletnie. Mógł