skrzypce, delektował się całością, bezwstydnie unurzaną w sytym spokoju. Bywalcy, profesorowie, redaktorzy, stypendyści, politycy, snoby - jedna strona. Dłonie, pulchne, brodatych profesorów założone na piersiach przetkanych ciężkimi łańcuszkami od zegarków. Oczy koloru piwa, zaciekawione, tyle co trzeba, po co się wysilać, wstrzemięźliwe ukłony, wszak każda energia to kapitał, czyste buty, a jakże, na glanc, koniecznie angielskie klubowe krawaty. Druga strona to on, pisarz z dalekiego kraju i po raz pierwszy, ze swoim podnieceniem, był dla całego towarzystwa śmieszny. Ale nikt mu nie robił wstrętów. Co tam było jeszcze? Rwane błyski binokli, krok oszczędny, po bankiersku, kupiecki uśmieszek, kiedy komuś niechcący spadnie ze