nim rozczarowanie... że coś znowu się oddalało, że w takiej chwili musiałem mijać go jak obcego... smutniał, bo myślał, że nie chcę mu nic powiedzieć. Przecież nie przypuścił nawet, przepełniony naiwnym szacunkiem, że może mi nic nie przyjść do głowy. Przy okazjach takich spojrzeń zauważyłem, że zagryza nieustannie te swoje jędrne, zmysłowe usta, jakby z nimi walczył, jakby je chciał poskromić... jakby chciał zniszczyć ich piękną kwitnącą formę, ich miękkie obiecujące rozchylenie. Może nie chciał mieć takich ust, może ten niezależny od woli mieszkającej wewnątrz osoby cielesny rozkwit stawał się dlań jakąś dziwnie niepojętą obelgą... I jakby chciał zagryźć ten przyrodzony