granatowy fiacik przed bramą, koło którego przechodziłem parokrotnie, okazuje się własnością Malińskiego. Wsiadam. Czarny jak sadza buldożek, który już na schodach przestał na mnie warczeć, teraz przyjaźnie rozmieszcza mi się na kolanach. Ruszamy. Maliński wiezie mnie inną drogą niż filobus, piękniejszą. Zdaje się, że nie ze względu na zabytki, bo kiedy go raz i drugi pytam o jakieś wspaniałości, nie wie, co to, a tylko ze względu na szerokość jezdni, po której rozwija dużą szybkość. Wreszcie rozpoznaję, gdzie jestem: Colosseum, Fori Imperiali, piazza Venezia. A potem, zamiast piazza del Quirinale, piazza della Pilotta, nie wiem, czy przez intuicję, czy przez dystrakcję