z jego okna. Nie zszedłem jednak, zasnąłem i - przyśnili mi się oboje, Milena i dziadek, karmiący na polu wielkie stada ptaków. Były takie jak z Hitchcocka i bałem się, że za chwilę nas rozdziobią, ale Orłowski spokojnie wyjaśnił, że póki mają co jeść, nie zaatakują ludzi; stał nieruchomo, po swojemu lekko przygarbiony, jakby pochylał się nad dywanem z ptaków, i z wielkiego, parcianego wora podawał Milenie chleb, który ona drobiła i rzucała, siejąc w krąg skrzek, pisk i łopot.<br>- Wcale nie czułaś przed nimi respektu - opowiadam przy śniadaniu. - Cieszyłaś się i śmiałaś jak dziesięciolatka, a ich były przecież setki, tysiące. Całe