czczość w ustach. Ręka mi drży, kiedy kładę ją na klamce rozmównicy. Pusto. Stół, kanapka, parę krzeseł. Na ścianach jedynie krzyż. Czysto. Duszno. I pachnie trochę zakrystią, a trochę szpitalem czy przychodnią. <page nr=30> Nie decyduję się usiąść. Podchodzę do okna. Naprzeciw ściana wysoka na kilka pięter. Sięga nieba. U samej góry majaczy pas zielony, krzewy, drzewa, chyba jakiś taras. Cisza panuje zupełna. Czekam i czekam, nie poruszając się. Nagle głos, ten sam co dziś rano w telefonie:<br>- Słucham.<br>Odwracam się. Drobny, chudy ksiądz wskazuje mi krzesło. Głowę, małą, ostrzyżoną z niemiecka, ma pochyloną, jakby mu dokuczał ból w karku. Podchodzę szybko, żeby