obecnej. Ochłodziło się nieco. Przez mostek, ponad mruczącą, szarpiącą kęsy czarnych traw, strugą wyszli na szeroki, płaski ugór. Płaski do połowy, potem garbaty. Osty fioletowe, nie purpurowe, piołun w żółtych trawach, lotne nitki dmuchawca, smugi jasnożółtego, czasem kremowego piachu, kretowiska w stadach, po kilka. Dzika grusza, babinka, poskręcana, opatulona mnogością mizernych liści, tuliła się w rowie. Dalej rozrzucał ramiona krzyż. Za krzyżem zamglony, w pyle biegł chłopski trakt na Bodzentyn, w jądro Gór Świętokrzyskich. Przejechała furmanka, chwila spokoju, przejechała druga, wyładowana snopami. Żniwa. Pokazał się rowerzysta, za nim biegł pies, duży. Na skraju ugoru minęli stertę kamieni, po tutejszemu kamionkę, w