eskapad, niekończących się podróży, w których był mu potrzebny niczym bilet lub zaproszenie. <br>Zrozumiałem to kilka lat później. Czym był ów nieruchomy, dla nas niewidzący wzrok ojca, utkwiony w wybranym punkcie sufitu. <br>Matka po kolejnym zawale leżała obok starej kobiety, którą rak zżerał od środka i która ostatkiem sił, na morfinie, relacjonowała matce spotkania z przybyszami wychodzącymi spod szpitalnego karnisza. Ja w tych przybyszów uwierzyłem od razu, bez wahania, byłem tym przejęty, miałem jeszcze świeżo w pamięci moje dzieciństwo spędzone u siostry ojca, w ich rodzinnym mieście, otynkowany kawałek rury w spojeniu między ścianą a sufitem, który nazywałem Bozią. Może ciotka