Tak, właśnie tak, nie czuł teraz związku z niczym poza tym miejscem i tą chwilą. Antarktyda może nie istnieć. Oczka księdza zrobiły się mysie, brudnoszare, matowe, okrąglutkie, zalęknione i chytre. W sieni gęstej od woni fioletowych śliwek zgodnie tupali. Jak folwarczni chłopcy wpuszczeni na pańskie pokoje. Granatowy, kosmaty owoc z naderwanym czubeczkiem potoczył się pod szafę z podwórzowym odzieniem. Nic się nie stało, sam sobie był kosmosem.<br>- Karbid marnuje - kiedy weszli do pokoju, ksiądz z wyrzutem wskazał lampę wiszącą na ordynarnym haku pod obrazem zasmuconego świętego Andrzeja Apostoła, patrona tutejszej parafii. Złościł się na gospodynię, choć liczył się z nią.<br>Byli