Nie miała tremy, jak gdyby rozsądek podpowiedział jej, że trudno przypuścić, by faceci na prywatce u Adama jakoś zasadniczo różnili się od tych, których spotykała co dzień na ulicy i którzy każdym spojrzeniem, a często też słowami i gestem poświadczali wartość jej ciała i siłę seksapilu, bo te dwie rzeczy niekoniecznie muszą iść w parze, ale u Milki szły, więc i ona szła pewnie, uśmiechnięta tak, jakby w poprzednim wcieleniu była samą Naną, i teraz nagle uświadomiła sobie, że przecież z n a ich wszystkich na wylot - Siwego, Ropucha, Wojtka B., Adama, a nawet najstarszego z nich Marasa Szymkowiaka, o którym