Podobne były do monstrualnych insektów, które ściągają ze wszystkich stron ziemi do miejsca, gdzie odbywają gody, albo padają na cmentarzysku, pozostawiając chitynowy złom.<br>W izolatce zawsze panował półmrok, zajmował te same miejsca. Światło i cień nigdy nie zmieniały pozycji, najwyżej konsystencję. Cień do pewnego momentu był jakby głębszy, cienistszy, osiągał niezmienne od wieków apogeum, a potem bladł, pokrywał się zmierzchem jak patyną. Chwilami te stałe proporcje burzyło wejście pielęgniarki, ostre światło z korytarza nagle rozświetlało całą izolatkę, widziałem wówczas pośpiech cienia, niczym zwężenie źrenicy, w którą ktoś wpuszcza snop światła: cień nogi od stołu wykrzywiał się w ułamku sekundy i znikał