słonych jeziorek, rozsianych tu i ówdzie, piły wodę tylko wielbłądy. Kazachowie zniknęli bez śladu, jakby ich zdmuchnął stepowy wiatr. Wlokły się płowe godziny lata.<br>W chusteczce na czole, chroniącej przed udarem, Jaśka dźwigała z Ziutą murarską zaprawę z dołu po kładkach i rusztowaniach na wysokość drugiego piętra. Dopasowały się przy nosiłkach, znały swój krok. Kładki uginały się pod idącymi z ciężarem i trzeba było zważać, żeby nie potknąć się o przybite do desek szczeble, nieraz mocno wyślizgane. Zwłaszcza ta, która postępowała z tyłu, szła na ślepo. Zmieniały się więc za każdym razem, aby było sprawiedliwie. Wchodząc wciąż i schodząc tym samym