chude, patykowate ręce i przesyłali pozdrowienia.<br>Chmarami, w łopocie dhoti, jak kłęby białawe, trochę na oślep nadlatywali zziajani rowerzyści, ich ciemne kolana unosiły się jak dźwignie maszyny. Rozsznurowane trzewiki ledwie tkwiły na bosych zrogowaciałych stopach. Pora wyrojenia, zaczynał się powrót z pracy.<br>Przedostał się pod wiaduktem, z trudem wymijając tramwaje oblepione gronami wiszących ludzi, skręcił na Connaught Place. Nieruchome kępy drzew, kwitnące gałęzie pachniały zwarzoną zielenią i kurzem. Zaskoczyła go cisza. Dalekie dzwonki rowerzystów ćwierkały jak cykady. Święte krowy spały w cieniu, obok całych chłopskich rodzin, które tam szukały złudnego chłodu i wypoczynku.<br>Zahamował.<br>Szerokim łukiem ciągnęła się kolumnada centrum Delhi