traktu skręcił w dworską drogę. Maleńki, jakby uwieszony za wysoko księżyc znaczył niejasną smugę wąskiej, wydeptanej ścieżki, na której trzeba było utrzymać rower. Chłopak czuł, jak na piersiach obija mu się aparat fotograficzny, niby uradowane i zmęczone serce, które wyskoczyło na zewnątrz i prowadzi go spiesznie, coraz spieszniej. Stanął na pedałach, pokonując małe wzgórze przed wjazdem do dworskiej bramy. Czuł w sobie nie wykrzyczany dziecinny zew, jakim obwieszczał zwycięstwo w indiańskich zabawach. "Malcy, biedni malcy" -myślało mu się o ludziach, jak gdyby patrzył na nich z wyżyny nieosiągalnego dla nikogo uniesienia. Miał do tego prawo. Na myśl o wuju, oczekującym nad