aby, aby", jak mówiła szalejąca w kuchni Gawlikowa. Popędzała co się zowie "przydane" <br>do pomocy dodatkowo dziewczyny. Olbrzymie sagany buzowały parą. Pracownice, spocone, czerwone z wysiłku, z obnażonymi wyżej łokci ramionami, kręciły przez maszynkę mięso. Napychały otwór bladoróżowymi skrawkami, z sitka wysuwała się miazga. Warszawianka od Lilpopa napychała mięsem zwoje półprzezroczystych flaków. Kiełbasy wydłużały się, wiotczały, wreszcie klapały ciężko do cynowej balii. W dworskiej pralni, o wyszorowanej cementowej posadzce, na hakach u belki pod pułapem wisiały dwie, przecięte wzdłuż, połowy wieprzka. Już opalone i oskrobane ze szczeciny, przypominały dwa monstrualne niemowlęta. Kobiety spieszyły się, bo na razie robiły wędliny dla "pierwszego