I wspólnie olbrzymiejąc, trwają same przez się,<br>Aż je ziemia powoli uszczupli i wessie.<br>Coraz mniej ich przybywa na drogi i łany.<br>Już wygładza się strumień, deszczem pręgowany,<br>Już zza chmur, rozpostartych na kształt kruczych skrzydeł,<br>Słońce pęk wysztywnionych ku ziemi promideł<br>Rozwachlarza znienacka i przez wyzior w chmurze<br>Prześwitując, rozwidnia strojne brzozą wzgórze<br>I klin pola przygodny i pogrąża w złocie<br>Sad wiśniowy aż do dna wraz z wróblem na płocie,<br>Co, światłem zaskoczony, ćwierka wniebogłosy.<br>I łzy jeszcze niestałej i ruchliwej rosy<br>Skrzą się tłumnie, u liści zawieszone brzegu, <br>I wzdłuż łodyg cwałują resztą swego biegu.<br>Motyl, któremu skrzydła