mu się maska tlenowa, stoczył się kilkanaście metrów. Już zrywał się, aby biec, nie bacząc na potłuczenia, bo bał się, że ten, którego widział z góry, zniknie mu z oczu - oba stoki, a zwłaszcza przeciwległy, pełne były czarnych otworów grot - gdy coś ostrzegło go, że zanim jeszcze zrozumiał, na powrót runął na <orig>ostrokończyste</> kamienie i został tak, z rozłożonymi rękami. Padł nań lekki, rzucony z wysoka cień <page nr=182> w narastającym huczeniu, które przybierało monotonnie, ogarniając wszystkie rejestry, od syku aż po basowe nuty, opłynął go czarny bezkształtny kłąb. Powinien był może zamknąć oczy, ale nie zrobił tego. Ostatnią jego myślą było, czy