I moja szkoła. Wśród zieleni, zawsze przyjaźnie chłodna kamieniem gdy na ulicy upał. I jej przepiękny wybieg, tak, wybieg, jak dla koni, gdzie galopowaliśmy wyzwoleni z klas i ławek, w gęstość krzaków, pod drzewami, które wtedy były baobabami rosnącymi z minuty na minutę. Między nimi były tajemne, wydeptane przez poprzedników, ścieżki. Mleko i kefir na dużej przerwie, do wyboru. Portrety wielkich pisarzy i narodowych bohaterów w prostych ramach na szarożółtych ścianach. Paprotki na ciężkich parapetach, wycięte z kartonu białe duże i niezgrabne litery, które przypięte do szarego lub czerwonego płótna układały się w abstrakcyjne hasła. Gdy poznawałem tajemnicę biblioteki. Cudowność szarego