zabrać kury, zbiegłe z pożogi, ktoś uratował kozę, oswojoną niczym pies. Szczęściem, że dziedzicowego podarunku, krowy i prosiąt, nie przewieziono jeszcze na gospodarkę Maninych ojców. Bez wieńca i bez jedliny, chyłkiem przeprowadzono je znów do pańskiej obory. Obyło się i bez muzykantów, oni także leżeli w śniegu wśród połamanych skrzypiec, skopanych bębnów i akordeonu. Chyba tylko lokajowi Wincentemu udało się ujść z życiem. Do Malenia jednak już nie wrócił. Pewno bał się Niemców.<br> Proboszcz, dowiedziawszy się o wszystkim, odprawił uroczyste, żałobne nabożeństwo. Kościół był zapchany, ludzie <br>stali murem, ramię przy ramieniu. W kolatorskich ławkach zasiedli obok Surmy ojcowie partyzantów. Msza święta