dał pracę Jassmontowi w swoim tartaczku pod Wołominem. Mało kogo wojna tak dotknęła, jak Boczkowskiego, nie w sensie strat, bo materialnie miał się dobrze, ale w ogromie strachu, jaki dopadł tego nieszczęśnika. Zobaczywszy go po raz pierwszy, Jassmont pomyślał: z Pana Boga jest wielki okrutnik, jeżeli takiemu poczciwinie robi takie świństwo, karząc go życiem w czas wojny i okupacji. Już sama aparycja Boczkowskiego rozczulała. Zażywny, łysawy, pogodne, bardzo staroświeckie oczy - taki dziecinny staruszek, z buzią emerytowanego aniołka. Różowe policzki, zadarty nos, słowem, oblicze człowieka, którego trudno brać poważnie.<br>A jednak, jak teraz, po latach, Jassmont myślał o nim, Boczkowski wzbudzał podejrzenia